piątek, 9 sierpnia 2013

Rozdział 3 ❋Lodowe Jaskinie cz.1❋




 ❋   ❋   ❋

Tego mu zawsze brakowało, na co dzień w domu… Ciszy i spokoju w tej bezludnej głuszy, gdzie nikt nie mógł mu dyktować rozkazów i niczego nakazywać. Nie było tu nikogo, kto by w niego wątpił.

Przechadzał się cicho z wprawą prawdziwego myśliwego nasłuchując i wypatrując jakiejś zwierzyny, którą mógłby wymienić na lepsze buty. Oczywiście musiałby wymyślić jakąś bajeczkę dla rodziców, bo skąd ,,taki mały i nieporadny’’ chłopak mógłby zdobyć coś na wymianę.

Gdy znów o tym pomyślał przyśpieszył kroku rezygnując z dzisiejszego polowania. Był zbyt zdenerwowany, aby się uspokoić i zapolować. Chciał przechadzać się gwałtownie wydeptaną przez siebie ścieżką łamiąc gałązki i robić hałas.

Po kilku minutach marszu Jack zdał sobie sprawę, że pierwszy raz od dawna świeci tak intensywne słońce. Było tak silne, że jego promienie przedzierały się przez całkiem zmarznięte i gęste korony tutejszych drzew. Ciągły mrok zmienił się w rozjaśnioną światłem przyjemną oazę.

Jack nie sądził, że dzisiaj się uśmiechnie, ale udało mu się. Dawne zdenerwowanie i natrętne myśli opuściły jego obolałą głowę i teraz mógł wypełnić ją pozytywnym nastawieniem.

Myśląc intensywnie, o tak ładnej pogodzie doszedł do wniosku, że dzisiaj zapuści się głębiej. Ostatnio od Lodowych Jaskiń dzieliła go mila. Teraz zamierzył się na mały rekonesans w tym nieznanym mu miejscu.
Przyśpieszył już do wolnego truchtu i po niespełna półgodziny dotarł na miejsce.

Z szerokiej palisady grubych pni drzew wyłoniła się niczym góra lodowa ciekawa formacja z lodu.
Wyglądało to jakby ktoś wywoził całe bryły zmarzniętej na kość wody, aby po chwili namysłu wyrzucić ją do lasu.

Może wyglądało to jak pozostałości po lawinie z Lodowego Wierchu, ale Jacka to niesamowicie interesowało. Bez zastanowienia i zbędnych mu teraz rozważań zaczął się powoli zbliżać.
Nie ufał otaczającemu go widokowi, więc zachowywał czujność i przeczesywał wzrokiem najmniejszy głaz.

Gdy zbliżył się na tyle, aby dotknąć palcami jednego z kamieni coś się poruszyło u góry jednego z wierzchołków poruszając niestabilne kamienie, które z głośnym łoskotem zaczęły sunąć prosto na niego.
Jack szybko skoczył do tyłu tylko o centymetry unikając zgniecenia. 

Potkną się niechcący o jakiś wystający korzeń i grzmotną z całych sił w stwardniałą od zimna ziemię. Przed oczami tańczyły mu mroczki, jak na prywatnym koncercie, a w głowie mu dudniło, jakby lodowa lawina znów staczała się po zboczach jego głowy.

Po minucie leżenie i odmrażania sobie tyłka wstał powoli czując tępe pulsowanie z tyłu głowy. Dotknął lekko palcami bolącego miejsca wyczuwając coś ciepłego i mokrego. W powietrzu czuć było metaliczny zapach przypominający…

Zaalarmowany przeniósł gwałtownie dłoń by się przyjrzeć i dostrzegł czerwień, która spływała z jego dłoni powolnymi kroplami.

-Cholera!- Syknął zdenerwowany. Czuł jak mały wodospad czerwonej cieczy spływa mu po głowie na plecy i tak na ziemie zmieniając po drodze ich kolor na swój własny.

Przeklinał w duchu głupią lawinę i ten korzeń, o który się potknął.

Bez zastanowienia rozsuną kurtkę, pod którą miał gruby sweter, który także wylądował na stercie, by wreszcie pozostawić Jacka w samej podkoszulce.

Oderwał od niej spory kawałek materiału i przyłożył go szybko do głowy.
Czuł jak materiał już po chwili robi się cały mokry, a mroczki powróciły z zawrotami głowy.
 Jack nie wiedząc, co zrobić myślał intensywnie do chwili, gdy coś zwróciło jego uwagę.

Coś mignęło między drzewami by nagle po prostu zniknąć pośród brązu pni drzew.
Jack wiedział, że może być to w najlepszym wypadku jakiś myśliwy, a w najgorszym dzikie zwierze. Niestety na tym kończyły się możliwości, a ta druga była bardziej prawdopodobna. Nikt z myśliwych nie wyruszyłby od razu po wczorajszej śnieżycy do tak oddalonego od wioski miejsca- no prawie. Tropy zostały przykryte, a na nowe trzeba poczekać kilka godzin, by można było coś wytopić. Więc Jack został zdany na łaskę wygłodniałych zwierząt, które nie polowały przez kolejny kaprys tego przeklętego miejsca. 
Ale co je zwabiło właśnie do niego…

-Krew…- Stwierdził poruszony.- Zwabiła je moja krew.
Zmarszczył gniewnie brwi za swoją głupotę i zaklął jeszcze przez wciąż cieknący lej otwarty mu w czaszce.

-Moja tępa obolała głowa.-Mruknął jeszcze, gdy zaczął się po woli podnosić. Zakręciło mu się groźnie w głowie, ale po minucie oczekiwania zyskał pewność i równowagę.

Nie cieszył się długo, bo coś w głębi lasu wydało przerażający ryk.

-Niedźwiedź.- Syknął załamany.
Rozglądał się gorączkowo myśląc, co zrobić. Dostrzegł oderwany konar drzewa, pojedyncze jaskinie i nikogo, kto mógłby coś wymyślić za niego. Niestety jego obolała głowa, była teraz kiepska w myśleniu o najprostszych sprawach- takich jak np. Przeżycie Tu!

Słysząc kolejny złowieszczy ryk, tym razem bliższy zadziałał instynktownie ruszając szybko do oderwanego przez burzę konara. Chwycił go mocno i zaczął go ciągnąć do jaskiń.

Nie wiedział czy uda mu się dopchać ten ciężki badyl na taką wysokość, ale to była jego jedyna szansa.
Gdy powalił balas na ziemię pobiegł jeszcze szybko po swoje pozostawione koło czerwonej kałuży ubrania.
Czuł, że jego głowa nie krwawi już tak mocno, ale krew wciąż ściekała na ziemie zostawiając wyraźne tropy, jakby prosiła tylko o to, aby Jacka coś wreszcie zżarło w tym lesie.

Przy schylaniu po ubrania świat znów zawirował, a dobiegającemu przedtem odgłosowi zwierzęcia towarzyszyły dźwięki przedzierania się przez gęsty las- wszystko to jednak przez krótki moment wydawało mu się słyszalne jakby znajdował się pod wodą.

Jack nie zważając na swój stan pobiegł w stronę Jaskiń zataczając się lekko i próbując znów nie upaść.
Nałożył z powrotem ubrania i chwycił mocno konar za jedno z rozgałęzień zaczynając się z nim wspinać do najbliższej jaskini.

To wyzwanie było jeszcze trudniejsze niż przypuszczał. Spinał się powolnie i mozolnie ciągnąc jedną ręką konar, a drugą próbując pnąc się w górę. Mięśnie mu drżały od wysiłku i czuł pot mieszający się z krwią na jego ciele.

Gdy dotarł do pierwszej jaskini na wysokości około czterech metrów o idealnym wejściu wepchnął się szybko do środka klinując wejście konarem.

-W samą porę…- Mruknął jeszcze słabo zanim spośród drzew wyłonił się duży na dwa metry brunatny niedźwiedź.

Węszył zapamiętale wokół i nakierowywał swój wielki łeb w różne strony. Jack jeszcze nigdy nie widział tak groźnego zwierzęcia i to z tak bliska. Ścisną mocno swój nóż przy pasie szukając otuchy.

Zwierze nie wyglądało jakby miało zamiar szybko opuścić tą polanę. Podeszło ostrożnie do pozostawionej przez Jacka kałuży swojej krwi.

Niedźwiedź zaciągną się jej zapachem i warknął wciąż szukając niebezpieczeństwa. Jack widząc jak ten niedźwiedź niemal delektuje się jego zapachem zmarszczył gniewnie brwi. Miał nadzieję, że jeśli jej spróbuje, dostanie rozwolnienia na miesiąc.

Podążał przez chwilę małymi kroplami wytaczającymi dawne ścieżki Jacka, aż doprowadziły go do Jaskiń.
Zwierz warknął niemal zadowolony i spojrzał do góry.

Jack niemal sapną widząc, dlaczego ten niedźwiedź był aż tak zapamiętany w szukaniu odpowiednich woni. Jego oczy były pokryte bielmem, które zabrało mu zapewne wzrok.

Niedźwiedź widocznie już wyczuł i usłyszał Jacka, ale tylko rozczarowany warknął na stertę lodowych skał i zaczął się kierować z powrotem w stronę drzew.

Jack nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje powietrze do czasu, gdy zaczął się dusić. Zrobił kilka odprężających wdechów rozglądając się czy już jest bezpiecznie.

Nie wiedział, co zrobić. 
Tkwił w tej jaskini leżąc na powierzchni lodu czując, jak stopniowo jego ciało się wyziębia, a rana z tyłu głowy pulsuje tępo dając o sobie znać.

Dzięki matce wiedział, że takie rany są bardzo poważne, a do tego przebywanie na mrozie, gdy stracił tak dużą ilość krwi mogło go zabić.

Nie wiedząc, co robi zaczął się cofać w głąb jaskini. Nie widział czy znajdzie tam szybko jakiś koniec, bo leżał na skalnym podłożu całkiem płasko szukając jakiejś wyższej szczeliny, aby móc wstać.

Po chwili zaczął się usuwać na dół. Wrzasną przerażony, gdy jego nogi zawisły nad ziemią, a rękami szukał pomocy.
Złapał się wąskiej półki i czuł, że palce mokre od krwi ześlizgują się powoli i nieubłaganie przyświadczając o jego losie.

Poczuł tylko oderwany fragment lodu, który pozostał mu w dłoni, gdy zaczął spadać….

 ❋   ❋   ❋

Nie wiem, czy wam się podobało, ale chociaż Olaf odnalazł pierwsza komentarze.
Dziękuję wam za nie- odwdzięczę się.
Jeśli zastanawiacie się kiedy Jack no- trochę urośnie z tych 10 lat do 16-17, to mogę wam powiedzieć, że to przed ostatni rozdział przed tym momentem.- hihi!
Ach jak te dzieci szybko rosną.
Dzięki, że mnie czytacie, Zamrażam!!!

 ❋   ❋   ❋

Mroźny chuch- jak z reklamy gumy Orbit!

wtorek, 6 sierpnia 2013

Rozdział 2 ❋Wyprawa❋

❋  ❋  ❋


Leżał jeszcze na łóżku całkiem nieruchomo, wpatrując się w milczeniu i tępo w sufit. Mógłby powiedzieć, że widział już ten widok tyle razy po przebudzeniu z tego koszmarnego snu, że mógłby z łatwością i z zamkniętymi oczami opisać, z czego i jak jest on zrobiony.

Widział pojedyncze łodygi wysuszonych roślin i skrawki futer zwierząt, które pomagają zatrzymywać ciepło w środku domu. Lecz cienka warstwa foli, którą ojciec dopiero niedawno wymienił za upolowanego jelenia nic nie dała. Wilgoć wciąż się dostaje i przeżera niczym kwas i tak już zniszczony dach. 

Ojciec powiedział, że niedługo będzie musiał wyprawić się na tygodniowe, albo nawet dłuższe polowanie w głąb lasu, aby zdobyć dużą ilość świeżego mięsa na wymianę. Lecz takie wypady są bardzo niebezpieczne, ryzykowne i przede wszystkim nieprzewidywalne.

Chimery pogody i tego przeklętego przez naturę lasu są zmienne i nieujarzmione. Nikt się nigdy nie zapuścił dalej niż do Lodowych Jaskiń, które leżą kilka mil stąd.
Każdy, kto próbował zostać sam w lesie dłużej niż dwa tygodnie i nawet z pomocą kilku wilków Mrozu umierał od morderczego zimna, lub został po prostu pożarty przez dzikie bestie razem ze swoim wilczym obrońcą.

Jack czując jak cały się lepi od potu, po przebytej nocy wstał niechętnie spoglądając na jeszcze ciemne i nawet niezaróżowione niebo. Słońce jeszcze nie wstało, ale on tak.
Wiedział, że już na pewno nie zaśnie, a do wstania rodziców miał jeszcze przynajmniej godzinę.

Czując jak na jego twarzy gości figlarny uśmieszek zerwał się ostrożnie z łóżka próbując się wymknąć i nie obudzić przypadkiem Emilly.

Mimo iż dzielili podobny los, nienawiści do tego miejsca i siedzenia w domu, to jego siostra była straszną paplą i skarżypytą. Wystarczył jej tylko cień podejrzenia, że Jack coś ma zamiar wywinąć i już donosiła to matce. Ona zaczynała swoje przemowy na temat jego młodego wieku i nieodpowiedzialności oraz dorzucała różne określenia jego osoby. Zaczynając na nicponiu, a kończąc na niewdzięcznym małym hultaju. 

Niekiedy sprawiało mu to wiele śmiechu, ale ostatnio zaczęło go to bardzo irytować. Nie był już małym chłopcem, którym był osiem lat temu. Nie jest już wątły i bezbronny.

Czując kolejny przypływ frustracji i rozżalenia wymknął się szybciej zamykając ostrożnie drzwi. Nauczył się już, że drzwi strasznie skrzypią i trzeba przy zamykaniu dociskać je lekko nogą, aby nie drżały.

Gdy znalazł się już w drugim pokoju i upewniwszy się, że za drzwiami rodziców i jego, słychać tylko spokojne dźwięki śpiących, odetchną z ulgą i satysfakcją.

Podszedł szybko na palcach do okna próbując coś dostrzec przez zalegający na szybach szron. Zdenerwowany nie mogąc ocenić jak jest na dworze i czy dużo nasypało poczłapał do swoich starych butów.

 Nałożył je szybko próbując ich do końca nie zepsuć, choć to mogło być ciężkie zadanie nawet jak na niego. Były to bardzo już znoszone brązowe buty, które należały do ojca. Były na niego za duże i przy każdym kroku mogły mu spaść z nogi. Musiał wtedy ledwo trzymającymi się sznurówkami owijać je koło kostki i jeszcze tak kilka razy dla pewności.

 Sięgnął do swojej kurtki omijając szerokim łukiem fikuśne czapeczki wykonane przez matkę i podszedł do drzwi.

Pociągną za klamkę, ale nawet na milimetr nie drgnęły. Wydały tylko jęk sprzeciwu i charakterystyczny dźwięk zamarzniętej futryny.

Jeszcze bardziej zdenerwowany Jack naparł na nie ze wszystkich sił słysząc kruszenie się i trzaskanie lodu. Po kilku próbach i kilkunastu minutach jego wysiłków, blokada się wykruszyła.

Gdy doszedł do niego powiew świeżego, mroźnego i orzeźwiającego powietrza Jack uśmiechną się z zadowoleniem i wybiegł z domu nie oglądając się już za siebie ciesząc się, że wreszcie otrząsną się po minionym koszmarze

Pobiegł na tył domu tam gdzie wczoraj ojciec próbował dostać się do schowanego pod grubą i nieprzemakalną płachtą drewna na opał. Jack teraz już wiedział, dlaczego ojcu zajęło aż tyle czasu tak prosta czynność. Na ich piramidce z drewna wznosiła się gigantyczna zaspa, która niemal kpiła z nich swoją wyższością. Obok pod daszkiem leżała łopata, którą zapewne ojciec wczoraj dostał się do opału.

Jack niemal uśmiechnął się na myśl o samotnie pracującym na mrozie ojcu, który odrzucił jego propozycję pomocy z taką gwałtownością, jakby prosił znów o uczestnictwo w polowaniu na grupę niedźwiedzi polarnych. Wczoraj i praktycznie, co dzień uciekał do pokoju odprawiony słowami, że jest za młody nawet na położenie stopy na skrawku terenu lasu.

Każde słowa zniewagi matki i ganianie za chęć polowania ojca - bolały go. Wspominał wciąż ten dzień, gdy miał dwa lata i nie mógł im pomóc i się bronić. Nie był już tamtym dzieckiem spoglądającym bezradnie na dziejące się wokół niego wydarzenia.

Chcą uciec od swoich myśli szybko odnalazł swoją skrytkę, w której schował coś bardzo cennego.
Kopiąc zaparcie w śniegu, który odmrażał mu po powoli palce, dostał się wreszcie do swojej zdobyczy. Z uśmiechem na twarzy i dumą rosnącą mu w piersi, że zdobył to sam niemal chciał pochwalić się tym ojcu.

Niestety wiedział, co by zrobił na ten widok, a matka zapewne dostała by palpitacji serca na myśl, że jej mały chłopczyk miał kiedykolwiek narzędzie mordu w dłoniach. Gdy chwycił swój nowy łuk poczuł się nareszcie dojrzały.

To on sam, a nie tata założył sidła na wiewiórki i króliki i samodzielnie je oprawił na sprzedaż. Po dwóch dniach miał ich tyle, aby pójść do swojego przyjaciela, który miał większe poważanie u ojca i prowadził z nim korzystne wymiany na całym Południu.

Gdy przyszedł do niego z prośbą o prawdziwy nóż myśliwski i mały łuk tylko uniósł zdziwiony brew do góry i spytał się, czy mam coś na wymianę.

Jack zaśmiał się wtedy i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

-Wymordowałem całą rodzinę wiewiórek i prawdziwy gang królików na tę chwilę. Nie zdziwię się, że każde małe stworzonko z tego przeklętego lasu mogą się już przeciwko mnie zmawiać w odwecie.

Miles uśmiechną się wznosząc tylko oczy do nieba.

-Szczerze nie myślałem, że tak będziesz zwlekał z tą bronią. Zapewne w wieku czterech lat, już myślałeś jakby tu pobawić się jakiś ostrym szkłem z misiem grizzly. – Jego ironiczne uwagi wcale Jackowi nie przeszkadzały. Zdążył się już przekonać, że po prostu- taki  jest Miles.

Potem czekał cały miesiąc na przemyt broni z Północy, aż pewnego dnia Miles zapukał do jego okna, aby wyszedł i trzymał nerwy na wodzy, aby nie zaczął przypadkiem ryczeć z radości jak mały dzieciak.

Przy odbiorze tylko znów popatrzył w niebo z westchnieniem.

-Lunarze miej nas w opiece.- Ale Jack już nie zwracał na niego uwagi – dostał to, na co czekał od bardzo dawna.

Wtedy po raz pierwszy w życiu trzymał prawdziwą broń na jego przyszłe łowy, których wizje pojawiały mu się w głowie. Nie chciał się już liczyć z zdaniem ojca i matki, którzy wciąż postrzegali go, jako małego i bezbronnego chłopca w kojcu- tam w tym opuszczonym domu na Południu.

Marzył, aby widzieli w nim wojownika i prawdziwy, niezłomny hart ducha tak jak robił to Chris.

Nazywał się Christian McLenne i był jedynym zaufanym mu przyjacielem na tym lodowym pustkowi. On jedyny go rozumiał i mógł się postawić w jego sytuacji. Nie miał wszakże rodzeństwa, ale jego matka została zabita podczas buntu przeciwko Pitchowi. Jego ojciec opowiadał na zebraniach ogólnych przy ognisku, że była prawdziwą bohaterką i to ona walczyła jak przystało na prawdziwych wojowników z Plemienia Lodu.

Chodziły także pogłoski, że umiała zebrać nawet dwadzieścia wilków i mieć nad nimi pełną kontrolę.

Jack nigdy nie mógł postawić się w takiej sytuacji. Wszakże widział jak jego rodzice przywołali małą sforę wilków- tam w tym domu na Północy. Wiedział, że nie są to już zwykłe legendy lub bajki opowiadane dzieciom przy ognisku i do poduszki- to był realny i prawdziwy świat pełen magii.

Wiedział także, że jego rodzice byli jego częścią tak jak i wszyscy zesłani tu ludzie, ale czy on…

Zawsze się różnił od swoich rodziców i otaczających go ludzie. Oni wszyscy umieli panować nad tą sforą Mrozu i mieli te charakterystyczne złote niczym u wilka oczy, a on…

Znów pudło.

On miał brązowe oczy pasujące do koloru jego utrzymującej się w nieładzie czupryny. Nawet Emilly miała już tą niezwykłą barwę przejawiającą się na brązowych tęczówkach, jako złote płatki.

U Plemienia Lodu ta cecha nie występowała od razu po urodzeniu. Ujawniała się dopiero po kilku latach, zazwyczaj gdzieś tak przy piątym roku życia.

A Jack…?

Miał już dziesięć i jego oczy nie zdradzały nic. Nie przybywało złota, a brąz nie znikał jakby już na zawsze zakorzenił się w barwie jego tęczówek.

Rodzice się przed nim nie przyznawali, ale on wiedział, że po cichu martwią się i rozmawiają o jego losie. Uważają go za odmieńca tak jak wszyscy oprócz paru osób w tej osadzie.

Dlatego też chciał tak szybko dorosnąć i stać się niezależnym. Miał zamiar zostać najlepszym łowcą na Południu. Nie miał zamiaru mieszkać wciąż w przesiąkającej zimnem chacie, która pod wpływem silniejszej śnieżycy wreszcie się rozpadnie.

Chciał mieszkać w pierwszym kamiennym domu po tej stronie Arend. Miał zamiar mieć na stole zawsze pełen półmisek jedzenia i wieczne ciepło rozchodzące się błogo po domu i docierające do jego ciała. Chciał, aby rodzice i całe Plemię widziało w nim prawdziwego mężczyznę.

Zdeterminowany tymi marzeniami i planami na przyszłość chwycił pewnie łuk z kołczanem pełnym strzał, które sam ostatnio wykonał i przewiesił je sobie przez ramię.
Nóż myśliwski oprawiony ładnie w skórę schował do pochwy wykonanej w podobny sposób i ją także przypiął sobie do paska.

Poprawił jeszcze tylko cięciwę łuku przechodzącą mu przez klatkę piersiową i zapuścił się w głąb lasu.

 ❋   ❋   ❋

I jak się wam podoba mój blog?!
Proszę o komentarze naprawdę... 
One bardzo motywują do pisania, a przede wszystkim chcę znać wasze opinię.
Tak więc dzięki, że jesteście i dajcie o sobie znać!
Zamrażam i pozdrawiam!

 ❋   ❋   ❋

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Rozdział 1 ❋ Mroźne sny...❋

❋   ❋   ❋


Jak zwykle miał ten sam sen co zawsze. Powtarzał się on każdej nocy i przebiegał dokładnie tak samo jak poprzedniego wieczora, wywołując u niego niewyjaśnione poruszenie i pobudkę wczesnym rankiem.

Do wstawania tak wcześnie rano zdążył się już przyzwyczaić, ale do tego, co ją powoduje, nie.

Wiedział, że to nie jest zwykły majak, czy obłoki w fantazjach- to było wspomnienie. Dość niewyraźne, ale bardzo silne.
Miał wrażenie jakby oglądał pewien film, który zatrzymał się właśnie w tym niewyjaśnionym fragmencie akcji. Nie mógł iść dalej, ani go cofnąć. Po prostu wciąż tkwił w tym samym miejscu. Nie wiedział, dlaczego śni mu się to samo i nawet nie był pewien czy to się kiedyś naprawdę wydarzyło, bo by zbyt mały, aby mieć tak dobrą pamięć, jak na swój wiek we śnie.

Był w jakimś domu, ale nie z drewna, jak na południu. Widział porządne ściany wykonane z prawdziwego solidnego kamienia lub nawet cegły. Na ścianach wisiały fotografie nieznanych mu prawie ludzi z wyjątkiem zdjęcia samego siebie na rękach u ojca. Koło nich stała jego matka, uśmiechając się i trzymając w dłoniach bukiet kolorowych i nasyconych życiem kwiatów. Wiedział, że ten sen doprowadził go do miejsca, o którym nie chciał mówić, a nawet pamiętać. Zdjęcie pokazywało ich rodzinę, gdy jeszcze mieszkali na Północy, a matka była w ciąży z Emilly. Przez jaskrawo zieloną suknię w kwiatki prześwitywał obrzmiały już brzuch.

Rodzice mówili, że Emilly narodziła się, jako prawdziwy Południowiec, bo matka urodziła tuż po zesłaniu ich na śmierć w nędzy i na mrozie… Skazali ich na życie w głodzie i niepewności, aby umierali każdego dnia, czując jak zimno ich powoli zabija.

Na środku stał zastawiony stół z obfitymi daniami. Dostrzegł różne sałatki, ziemniaki, mięsiwa przyprawione i polane gęstym niczym dodatkowa zupa sosem, a na deser widział w naczyniu gorącą czekoladę. Widział jej brązowy cudowny połysk niczym u metalu i unoszącą się lekko niczym chmurka parę, roznoszącą jej woń. Nie mógł przypomnieć sobie jej smaku, ani zapachu, bo w tej chwili drzwi wyważają ludzie w czarnych ubraniach. Długie płaszcze powiewały za nimi niczym pióra dostojnych ptaków. Nie rozpoznawał ich twarz. Miał tylko przebłysk wspomnień, że ich przywódca na przedzie miał także jasne niemal beżowe oczy, wpatrzone z obrzydzeniem w niego.

Zaczęli sunąć w jego stronę całą grupą zamierzając się na niego mieczami. Nie umiał walczyć i nie mógł. Czuł, że jego postura jest mała, wątła i bardzo niezgrabna w ciele dwulatka.
Nie mógł nic zrobić tylko patrzeć jak obcy mu ludzie niszczą jego dom i przewalają stół z obiadem na podłogę. Lęk ścisną mu żołądek, a żal po zniszczonych rzeczach rozniósł po jego ciele dreszcz rozpaczy i wilgoć w oczach. Rozlegający się trzask tłuczonych naczyń i niszczonych mebli zwabiał nic nie świadomych rodziców do salonu.

Ojciec oceniając sytuację i patrząc przerażonym wzrokiem złotych oczu na Jacka rzuca się na jednego z ludzi, który był najbliżej Jacka. Matka przez chwilę wpatrywała się w przywódcę grupy wielkimi oczami lęku, po których po chwili nie został ślad. Zmarszczyła gniewnie brwi i wyciągnęła ostry niczym odłamek szkła nóż, który lśnił blasku popołudniowego słońca zaglądającego przez okno.

-Wynoś się z naszego domu demonie!- Warknęła, a z jej gardła wydobywał się niemal zwierzęcy dziki charkot.

Mężczyzna, na którego patrzyła matka roześmiał się unosząc głowę do góry i rozkładając ręce po bokach, jakby chciał ją uścisnąć z morderczą siłą anakondy.

-Demonie?- Syknął rozbawiony delikatnym niczym aksamit głosem. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest on
uprzejmy i miły, ale wzrok nieznajomego mówił teraz, co innego. Był pełen obrzydzenia i wstrętu.- Ja tu jestem potworem? A ja uważam, że jedynymi bestiami w tej zapyziałej dziurze jesteś ty, on i wasz szczeniak- Wskazał na siebie wątpiąco, a po chwili przeniósł ostrze miecza tak, aby było wycelowane prosto w pierś jego matki.

Walka ojca z pozostałymi czarnymi wojownikami się zaostrzyła zwracając uwagę pozostałych. Ojciec został po chwili powalony i uderzony brutalnie kopniakiem w brzuch. Zgiął się z jękiem bólu w głosie rzucając nienawistne spojrzenia na stojącego nad nim mężczyznę.

-Jesteś moim bratem Alexandrze !- Ryknął z bólem i desperacją patrząc wielkimi oczami na swego pogromcę. – Jak mogłeś nas zdradzić!? Jesteś jednym z nas!!
Mężczyzna zaśmiał się bez cienia życzliwości i wesołości w głosie.

-Nie.-Odparł gładko i pewnie. Ukucną przysuwając ostrze miecza do gardła ojca.

Matka Jacka chcąc ochronić swego ukochanego rzuciła mu się na ratunek, lecz wtem przywódca uderzył ją mocno w dłoń wytrącając nóż i przykładając swoją broń do Jacka.

-Zostaw go.- Wysyczała z napięciem malującym się na twarzy i cofając się w poddańczym geście.
Mężczyzna tylko się uśmiechną i skierował swoją uwagę na ojca i swego człowieka.

-Nie jestem jednym z was.- Powiedział twardo.- Nigdy nie byłem. To ty byłeś złotym chłopcem w rodzinie. To ciebie kochali i rozpieszczali, bo panowałeś nad tymi kundlami! Uważali cię za wyjątkowego, a mnie się wstydzili. Tylko dlatego, że nie jestem do nich podobny!!

Wstał szybko z gniewem widocznym po napięciu ciała i kurczowo zaciśniętych pięściach na rękojeści miecza.

-I mieli rację.- Stwierdził z groźnym uśmieszkiem.- Nie jestem taki jak wy. Ty i ta suka jesteście zwierzętami, które trzeba wytresować, albo zamknąć w klatce. Wiem jednak dobrze braciszku, że ty się nie zmienisz. Więc zostaje klatka…

Pozostali ludzie jak na zawołanie postawili ojca i matkę Jacka koło siebie zakładając im dziwne obroże na ich szyje. Połyskiwały dziwnym światłem tworząc pomarańczowe linię na metalu. Gdy mieli już wziąć Jacka i zrobić mu to samo od strony drzwi doszedł ich mrożący dosłownie krew w żyłach charkot połączony z warknięciem.
Wszyscy się odwrócili i zobaczyli dwa białe jak śnieg i potężne jak góra lodowa wilki. Wpatrywały się groźnie w czarnych ludzi z pewnym ostrzeżeniem.
Jack do dziś pamiętał jak oczy ojca i matki rozjaśniły się złotem, a spojrzenie jednego wilka spoczęło na Jacku.

Widział je teraz ponownie we śnie i to one wywierały na nim taki wpływ. Nie bicie rodziców i groźba śmierci od nieznajomych w jego domu, ale to długie i naglące spojrzenie błękitnych oczu tego zwierzęcia.

Patrzył jakby czekał na niego zbyt długo i czegoś od niego wymagał. Ostatnie co pamiętał przed przebudzeniem było to, że zrobiło mu się zimno, okropnie zimno. 

Ale pierwszy raz w życiu to uczucie było przyjemne…


❋   ❋   ❋

Wiem, wiem...
Krótki, ale trochę wyjaśniający.
Wiecie już, że zdrajcą był brat ojca Jacka - Alexander.
Oraz, że Jack został zesłany z rodziną na Południe, gdy miał dwa lata i wciąż przeżywa ten dzień na nowo w snach.
Wiecie także, że ojciec i matka Jacka są Ludźmi z Plemienia Lodu, ale czy Jack też....?

Trochę informacji i wariacji.
Jutro postaram się o niezłą akcję dla was.
Zamrażam i liczę na komentarze!!



❋    ❋   ❋